Strona jest obsługiwana przez - Kasyno online

XWNZX

XWNZX

Eye For An Eye - wywiad pożegnalny

Panie i pankowie, ciężko mi pisać wstęp do wywiadu z tak nietuzinkowym, a jednocześnie normalnym i fajnym zespołem, szczególnie w kontekście tego, że po blisko dwóch dekadach istnienia postanowił zakończyć działalność. Ciężko pisać w taki sposób, aby uniknąć przesadnego patosu, szczególnie że etos gwiazdorski jest tej ekipie kompletnie obcy. Jednak nie można umniejszać zasług, jakie istnienie Eye For An Eye wniosło w polską scenę niezależną. Niewątpliwie ich działalność zapisała się złotymi zgłoskami w historii sceny, odciskając się w znaczący sposób w zbiorowej świadomości, dla wielu ludzi słuchających ich płyt czy chodzących na koncerty był to zespół ważny... Kurwa, jednak wyszło patetycznie. Cóż, może po prostu napiszę, że jestem im za to wszystko bardzo wdzięczny, cieszę się, że byli częścią tej sceny, pojmując ją w bliski mojemu sposób. Dziękuję za te osiemnaście lat, zbiór płyt i koncerty.
Poniższy wywiad jest zapisem rozmowy telefonicznej, którą miałem zaszczyt przeprowadzić pewnego miłego wieczoru z Tomkiem, gitarzystą, współtwórcą EFAE. Bardzo się cieszę, że znalazł tych kilka chwil na pogawędkę, mimo że miał zapewne wiele spraw na głowie tuż przed pożegnalnym koncertem. Jest to tak naprawdę niewielka próba podsumowania i powspominania działalności zespołu, bo naprawdę ciężko wyczerpać tak obszerny temat w jednym wywiadzie. Zdaję sobie sprawę, że to raczej materiał na opasłą książkę, ale takiej nie podjąłbym się napisać. Mimo to mam nadzieję, że poniższy wywiad obrazuje i oddaje w jakimś stopniu niepowtarzalny klimat i ducha zespołu, a także sceny, której był częścią. Jest on także moim wyrazem uznania dla dokonań osobników tworzących kolektyw Eye For An Eye. Drodzy koledzy i szanowna koleżanko, z całego serca Wam dziękuję. ~Dq.

Jakie nastroje w zespole przed pożegnalnym koncertem?
Tomek: Tak naprawdę jeszcze rok temu zakładałem, że jeśli dojdzie do takiej sytuacji, że zespół będzie kończył działalność na scenie, to nie zagramy takiego koncertu, bo to jest coś, czego ja emocjonalnie nie jestem w stanie przeskoczyć. No ale tak się zdarzyło, że ten koncert przyjdzie mi jednak zagrać. Także to jest jednak stres. Natomiast kondycja emocjonalna zespołu jest bardzo dobra, bo zespół nie rozpada się z powodów personalnych, nie ma takiej sytuacji, że pokłóciliśmy się, posprzeczaliśmy o różne wizje, koncepcje dalszej pracy. Dlatego koniec zespołu nie wynika z napiętych relacji. To jest taki czas, w którym czujemy, że pod tą nazwą są to nasze ostatnie wspólne chwile. I to jest interesujące doświadczenie. Polecam kilku starym punkom, którzy powinni rozmontować swoje zespoły, a jeszcze tego nie zrobili (śmiech).

Czyli jest trochę tak, że – cytując klasyka – „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”?
- Trochę tak. Wiesz, ten zespół nie miał nigdy jakichś strasznych ambicji. Byliśmy osobami, które stojąc pod sceną, podziwiały różne zespoły i chcieliśmy też tak spróbować, doświadczyć czegoś takiego. Tak naprawdę wszystko, co sobie założyliśmy w konwencji tego zespołu, udało nam się osiągnąć. Idea była prosta, pozostać do końca zespołem związanym ze sceną hardcore/punk. Ten zespół nie jest w stanie iść do przodu gdzieś dalej. Nie było miejsca na żadne kompromisy. Od początku do końca wszelkie ścieżki, które mogłyby spowodować, że stalibyśmy się zespołem wychodzącym poza ten nurt, zostawały momentalnie zamykane. To, że się rozpadamy, wynika z tego, że wyczerpał nam się pomysł na ten zespół. Jeśli chodzi o zaangażowanie, przekaz, autentyczność, to był zespół na 100%, tak myślimy i nie ma zgody, aby było to 40% czy 60%. Po kilkunastu latach grania wydaje się, że każdy moment na rozpad kapeli jest zły. My uznaliśmy, że teraz nadszedł ten moment. Inaczej staniemy się zespołem coraz bardziej letnim, nijakim.

Podejrzewam, że ludzie chcieliby, aby taki zespół jak wasz, który gra tyle czasu, istniał zawsze. Tym bardziej że przez te 18 lat z niepozornego zespołu zbudowaliście sobie pewną markę i tak naprawdę dla wielu osób staliście się zespołem ważnym.
- Ale my nadal pozostajemy niepozornym, skromnym zespołem. Pamiętam nasz pierwszy koncert, kiedy potwornie się stresowałem, i teraz towarzyszą mi dokładnie takie same emocje, napięcia i nerwy. Nigdy, przynajmniej mnie, nie udało się tego przeskoczyć.

Przypominasz sobie ten czas, tamtą scenę i pierwsze emocje związane z powstawaniem zespołu?
- To był czas mocnej aktywności, przynajmniej części z nas, mojej, Ani i Rafała. Znaliśmy się jeszcze przed powstaniem Eye For Ane Eye. Robiliśmy wtedy wiele różnych rzeczy w obrębie Stowarzyszenia „Inna Kultura”, odbywały się koncerty, demonstracje, jakieś akcje uliczne. To był taki czas, kiedy stwierdziliśmy, że zespół będzie kolejną formą, której spróbujemy doświadczyć. O tym marzyliśmy, celem było zagrać chociażby jeden koncert. To był czas pełen entuzjazmu, wiary i radości. Chcieliśmy aktywnie uczestniczyć w różnych działaniach, związanych ze sceną hardcore/punk. Chcieliśmy więc także zobaczyć, jak to będzie mieć zespół.

Dużo się zmieniło od tamtego czasu?
- Mimo że skończyłem już 40 lat, to na tyle czynnie uczestniczę w życiu sceny niezależnej, że nigdy nie miałem czasu, żeby zastanowić się nad tym, jak ona się zmieniała. Bardzo rzadko zdarzało mi się wspominać, jak to kiedyś było super, a teraz jest gorzej czy inaczej. Trudno mi było tę scenę krytykować, chwalić czy oceniać z boku, będąc jej częścią. Dzisiaj troszkę próbuję, bo jest to czas podsumowań, zespół się kończy i pewne rzeczy widzę. Na pewno scena się skurczyła. Choć jestem przekonany, i to jest zajebiste, że na naszym ostatnim koncercie będzie sporo ludzi, którzy byli na naszym pierwszym koncercie. Natomiast to, co mnie troszeczkę smuci, to to, że brakuje ludzi. Czasami mam takie wrażenie, że hardcore/punk powolutku odchodzi do lamusa. Niepokojąca jest polaryzacja sceny niezależnej. Są takie nurty hardcore'owe, które nie spotkają się z graniem punkowym na jednej scenie. A pamiętam pierwszy koncert Eye For An Eye, na którym razem na scenie z nami grało mocno hardcore'owe 1125, grający crust punka How Long? i zespół Am, który grał reggae punk. Na tym koncercie, co do dziś pamiętam, kupiłem sobie kasetę Analogsów „Oi młodzież” (śmiech). Także to wszystko spokojnie się przenikało i funkcjonowało. Teraz jest tak, że zdarzają się koncerty, na które przychodzi 30 osób i są to osoby niby związane ze sceną, ale przychodzą na konkretny zespół czy styl i nie pojawią się na czymś, co jest pokrewne. To może niepokoić, ale z drugiej strony jest sporo fajnych kapel, fajnych ludzi. Zespoły, które obecnie grają, są lepsze technicznie, mają lepszy sprzęt, mogą sobie na więcej pozwolić. Mają większe umiejętności, są lepsze od nas i innych zespołów, z którymi zaczynaliśmy. Choć brakuje im chyba tej autentyczności, jest to takie wyreżyserowane, gdzie zespół jest formą odwzorowania czegoś, co udało się wypatrzeć w Internecie. Brakuje mi zespołów, których członkowie wykazują się aktywnością pozazespołową, gdzie zespół to taki kolektyw skupiający ludzi zaangażowanych w inne rzeczy. Jest parę takich kapel, ale życzyłbym sobie, aby było ich więcej.

Mam podobne odczucia odnośnie kapel, ich warsztatu, sprzętu, co w sumie jest dobre. Przy czym dziwić może tendencja spadkowa ludzi zainteresowanych sceną. Niby wszystko jest lepsze, ale brak tego entuzjazmu.
- Mam takie wrażenie, że podwyższona poprzeczka technicznych umiejętności zespołów hardcore/punkowych, w których grają dobrzy muzycy, powoduje, że nie wszystko będzie atrakcyjne dla potencjalnego odbiorcy. Jeżeli czterech szesnastolatków założy dzisiaj zespół, to mimo ich autentycznego wkurwienia, będą oceniani przez pryzmat umiejętności. A ich umiejętności będą słabe. Hardcore/punk na początku była autentyczny, bo był, kurwa, prymitywny. Był wściekły, niepokorny, poza układem. To było niebezpieczne i to przyciągało ludzi. Ja bym bardzo chciał, aby punk był bardziej niebezpieczny.

Przerost formy nad treścią powoduje, że nie ma tego pierwotnego pierwiastka. Nie ma też takiej autentycznej wściekłości, świeżej jakości, bo wszystko już było.
- Tak. Dla mnie scena niezależna to było bardzo emocjonujące doświadczenie. Byłem młodym chłopakiem, poznawałem wszystkie te zespoły, których płyt nie mogłem kupić normalnie w sklepie. Wszystko funkcjonowało w obiegu niezależnym, dla mnie to było odkrycie czegoś nowego. Ten proces poznawczy był powolny, stopniowy. Dzisiaj tak naprawdę cały kolaż, wachlarz hardcore/punka z wszystkimi jego nurtami i odmianami możesz poznać w ciągu doby. To dobrodziejstwo, ale i przekleństwo Internetu. Możesz się dowiedzieć wszystkiego, co jest z tą kulturą związane. Ta wiedza często nie ma jednak nic wspólnego z takim osobistym doświadczeniem, autentycznym przeżyciem. Dlatego też jakby cała ta magia, eteryczność, chęć poszukiwania zniknęły. Kiedyś problem przy robieniu koncertów był we wszystkim poza jedną rzeczą, frekwencją. Teraz nie ma większych problemów, żeby zrobić koncert, natomiast zebrać sto osób na tym koncercie to już wydarzenie.

Gdy ja wchodziłem w scenę, to przyciągnęła mnie ta otoczka, magia uczestnictwa w czymś wyjątkowym, do czego nie każdy ma dostęp. Skoro teraz tego nie ma, to pewnie potrzeba czegoś na miarę czasów.
- Ta scena jest już stara. Dla mnie jako starego chłopa to jest wspaniałe doświadczenie, że ciągle spotykam ludzi, których pamiętam sprzed dwudziestu kilku lat. Ale dla szesnastolatka, który zaczyna dopiero tego hc/punka smakować, to jest jakiś kosmos. I może taka jest kolej rzeczy, że trzeba się usunąć na bok, dać trochę światła tym młodym ludziom. Nie oceniać ich, że nie umieją grać, że robią coś źle, inaczej. Niech to nie wygląda tak, że stoi jakaś loża doświadczonych scenersów, którzy próbowali niejednego chleba, wiedzą wszystko i rozstawiają po kątach tych mniej doświadczonych. Przyznaję jednak ze wstydem, że mnie także się to niestety czasem zdarzało, bo taka już natura zgryźliwego starca (śmiech). Wszystkie te ziny, łącznie z twoim, są robione przez starych załogantów, których pamiętam z czasów, gdy ja byłem dzieciakiem. Tak samo zespoły – to są stare kapele, więc może niech one spierdalają wreszcie, łącznie z Eye For An Eye (śmiech).

Wiesz, mnie też czasem udziela się ten mentorski ton, może nie do końca z pozycji mędrca, który wie lepiej. Ale mam jakieś wyobrażenie o scenie i chciałbym, aby pewne sprawy szły podobnym torem. Dzieciaki mają swój sposób widzenia świata, inne doświadczenia, spojrzenie na muzykę i jest to pewnie dobre. Ale fajnie, gdyby taki rdzeń pozostał, aby był wspólnym mianownikiem.
- Jeżeli w tym wszystkim jest wątek fundamentu tej sceny, tego, co tak naprawdę przez lata trzyma wszystkie te wartości, to fajnie. Ja też będąc ciągle związany z tą sceną, nie chciałbym, aby to się zmieniało. Takie ideowe kwestie dotyczące tolerancji, antyrasizmu, praw zwierząt, praw ludzi, spraw społecznych, skłotingu. Nie chciałbym, żeby to zostało naruszone. Jak się pojawił przez chwilę taki nurt w scenie o nazwie conservative punk, to ja to hejtowałem z góry na dół. Dla mnie to było nie do przyjęcia. Uważałem to za atak na podstawowe wartości, które są dla mnie ważne i nie chciałem tego wspierać. I tu się z tobą zgadzam, że jest taka potrzeba, żeby przetrwał ten korzeń sceny niezależnej.

W kontekście tego, co powiedzieliśmy o mentorstwie starych zgredów, ciekawi mnie, czy kontaktują się z wami młode kapele, szukając wskazówek czy porad.
- Są jakby dwa takie nurty kontaktowania się z nami. Są zespoły, które spotykamy na scenie, które z nami rozmawiają. Młode zespoły, które dzielą się swoimi doświadczeniami, my też mamy okazję wtedy czegoś się od nich dowiedzieć, nauczyć. Zdarza się to dość często i to jest fajna sprawa. Natomiast jest też taki nurt, który zawsze mnie troszkę żenuje, chociaż niby powinien łechtać moje ego. To są takie zespoły, które pisały do nas przez te wszystkie lata, chcąc być naszym supportem, żeby budować sobie tym samym takie muzyczne CV potrzebne do dalszej „kariery”. Ja się w ogóle boję zespołów, które chcą robić tak zwaną karierę (śmiech). Zrobienie kariery na scenie niezależnej w takim normalnym kontekście jest niemożliwe, mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć po tych wszystkich latach.

Młode zespoły mają chyba dzisiaj trochę inne wyobrażenie funkcjonowania w scenie. Młodzież jest pełna złudnych nadziei, ma jakieś takie parcie na sukces, nawet w niszy. Choć ja akurat wychowany byłem w takim przekonaniu, że na scenie ten tzw. potencjał komercyjny jest dla zasady negowany, a wszystko robi się głównie dla frajdy.
- Scena niezależna ma jedną zajebistą rzecz, nazywam to dystrybucją koncertową. Zwykły zespół rockowy najczęściej może sobie zagrać w jakiejś lokalnej knajpie. Na scenie hardcore/punkowej spokojnie możesz zagrać w każdym większym mieście, gdzie są ludzie, którzy chętnie zrobią ci koncert. Możesz zagrać gdzieś za granicą. Mam takie doświadczenia z moimi znajomymi, którzy nie mają styczności ze sceną niezależną i oni mówią o jakimś sukcesie, bo czytają, że graliśmy w kilkunastu krajach. Nie są w stanie zrozumieć tego, że to nie wynika z pojęcia tej nieszczęsnej „kariery”, tylko z tego, że ludzie na scenie niezależnej współpracują ze sobą. I to nie jest wielki problem dla zespołu punkowego, który trochę już funkcjonuje, żeby zagrać sobie trasę np. po Hiszpanii czy Francji. Ja w ten sposób sobie myślę o sukcesie na scenie punkowej jako o możliwości obcowania z fajnymi i ciekawymi ludźmi. Ludźmi mającymi inny pomysł na życie. A jeśli ktoś ma jakieś ambicje, żeby tę scenę wykorzystać, aby pójść w kierunku takiego komercyjnej wolty, to ma problem. Ta scena szybko takich zawodników wyłapuje i usuwa na bok.

Różnie można rozumieć pojęcie kariery, ale na pewno dużym sukcesem jest granie ze sobą osiemnaście lat nieprzerwanie i niepozabijanie się przy tym. Jest jakiś przepis na to, aby tyle czasu grać razem i nadal się kumplować?
- Temat psychologii, pewnych relacji w zespole to jest ciężki temat w ogóle. Nie jesteśmy zespołem wolnym od zmian składu, ale dla mnie radością jest to, że nie dochowaliśmy się żadnych wrogów. Z przeważającą większością byłych muzyków EFAE mamy stały kontakt i to jest wartość. Nie wiem, jaki jest dobry sposób na to, może trzeba pochodzić z małego miasteczka, a nie z Warszawy, gdzie wszystko dzieje się szybko i jak zespół gra 5 lat, to już jest legendą (śmiech). My tak naprawdę przez pierwszych pięć lat grania cieszyliśmy się sporadycznymi koncertami, które udało nam się zagrać. To, że gramy osiemnaście lat, wynika też z tego, że przez te wszystkie lata poznaliśmy wielu bliskich nam ludzi, oni cały czas są na tej scenie i koncerty są okazją do spotkania się. To jest jakaś wartość, takie poczucie, że to, co robisz ma sens i może komuś coś dawać. Nie miało to też być ambicją muzyczną, bo nie czuję się muzykiem, nie jestem mega sprawnym gitarzystą, nie poświęcałem zbyt wiele czasu na ćwiczenia. Pracowałem z instrumentem jedynie na tyle aktywnie, aby jakoś z tą gitarą sobie na scenie poradzić. Ważne, aby się lubić w zespole, tolerować się, podyskutować, czasem pokłócić, ale to musi mieć charakter wspólnoty.
Godne podziwu jest to, że przecież poza zespołem ty z Anką jesteście małżeństwem, a takie przenikanie się relacji zespołowej i prywatnej to często ciężka próba.
- Myślę sobie nieskromnie, że my po prostu jesteśmy dobrym małżeństwem. Teraz w listopadzie minęły 22 lata naszego związku i myślę, że dobrze się dobraliśmy. Oczywiście zdarzają się jakieś napięcia, moja żona jest osobą bardzo dynamiczną, potrafiącą walczyć o swoje racje, o czym wiedzą wszystkie osoby, które przewinęły się przez EFAE. Ja również nie mam łatwego charakteru. Czasem naprawdę zgrzytało. Potrafimy natomiast wszystkie te sprawy konstruktywnie przegadać. Nawet jak coś się tam nazbiera w domu, to staramy się tego nie przenosić na zespół i na odwrót. To nigdy nie był dla nas jakiś wielki problem.

Często koncerty są tym problematycznym elementem, kiedy w jakiejś dłuższej trasie dochodzi do spięć, kwasów, ludzie nie mogą wytrzymać ze sobą i po zespole.
- My nie graliśmy aż takich długich tras. Od kilku lat, z racji tego, że mamy różne obowiązki, nie przeskakiwaliśmy opcji grania trzech koncertów z rzędu i to już było czasem dość ciężkie. Mamy na swoim koncie raptem jedną dwutygodniową trasę po Finlandii, która i tak została przerwana, bo Anka pochorowała się i straciła głos. Owszem, pojawiały się możliwości większych tras, ale wiedzieliśmy, że jak zaczniemy jeździć, to się powyrzynamy najzwyczajniej w świecie (śmiech). Jakkolwiek dobrze by nam ze sobą nie było, to dojdzie do takiej afery, że się przepalimy. Darowaliśmy sobie takie sytuacje.

Jakieś szczególnie ekstremalne doświadczenia utkwiły ci w głowie?
- Może niekoniecznie ekstremalne, zazwyczaj jakieś pierdoły bez większego znaczenia. Dochodziło do kłótni, czasami bardzo ostrych, w których emocje były naprawdę gorące. Nie zapominajmy, że ten zespół to hardcore/punki, każdy ma tu pojechany życiorys, ciężką osobowość. Jakieś bardziej ekstremalne sytuacje wynikały raczej z zewnątrz, nie z naszych relacji, i tak naprawdę budowały nasz zespół, cementowały go. Przez te osiemnaście lat było parę trudnych momentów, spanie w warunkach chłodno-pleśniowych, jakieś bijatyki na koncercie, z którego musieliśmy się ewakuować. Takie sytuacje można jednak policzyć na palcach jednej ręki.

A doświadczenia, które dają przekonanie, że warto pchać ten wózek?
- Gdyby ten zespół nie miał co jakiś czas pozytywnych doświadczeń, toby nie przetrwał tyle lat. To, co go napędziło, to są doświadczenia ludzi, których spotykasz, z którymi rozmawiasz, którym możesz coś dać, ale oni też ci coś dają. Przez ten czas spotykaliśmy bardzo mądrych, interesujących ludzi, którzy mają inny pomysł na życie niż przeciętny obywatel tego kraju. Oni nas inspirowali. Serce i szczere zaangażowanie ludzi, to jest coś, czego chyba nie doświadczysz poza sceną punkową. Tej wymiany emocji, relacji. Tego można dotknąć tylko tutaj. Młodym ludziom, którzy zaczynają grać hc/punka, życzę podobnych doświadczeń. Ba, wierzę, że dane im będzie ich dotknąć. Nawet koncert w małym miasteczku, na który przyjdzie dziesięć osób, może być doświadczeniem, które tak ładuje akumulatory, da takiego kopa emocjonalnego, żeby przez tygodnie móc mierzyć się z różnymi chujowymi sprawami. Tak myślę, kurczę, że więcej od tego zespołu dostałem, niż w niego włożyłem.

Jak w takim razie oceniasz ten wkład w zespół? Zostawiacie po sobie pięć płyt, splita i epkę. To dużo czy mało jak na te osiemnaście lat?
- Trudno mi powiedzieć, czy to dużo, czy mało. Tyle udało nam się z siebie wycisnąć i to myślę jest okej. Tyle mieliśmy pomysłów. Nigdy nie zakładaliśmy, że nagrywamy płytę i mamy luz, możemy dwa lata grać kawałki z tej płyty i nic więcej nie robić. Praktycznie zawsze, kiedy kończyliśmy nagrywać materiał, to już siedzieliśmy nad następnym. Ale czasami to trwało, czasami brakowało pomysłów. Z czasem też byliśmy bardziej krytyczni wobec tego, co robimy, i to pewnie też odbiło się na tym, że nie byliśmy w stanie robić rzeczy, które dawałyby nam kopa jak 10 czy 15 lat wcześniej.

Nie masz w związku z tym takiego poczucia, że może nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego, że może parę kawałków trzeba było jeszcze nagrać?
- Po tym ostatnim koncercie mamy jeszcze jedną sesję nagraniową, nagramy 5-6 numerów. Będą to kawałki osadzone w konwencji tego zespołu i jeżeli ktoś lubi Eye For An Eye, to powinny mu się spodobać.
To będzie finał. Nic więcej ten zespół już nie powie.

Masz wśród waszych nagrań ulubioną płytę, taką, którą mógłbyś np. zaprezentować osobie chcącej poznać Eye For An Eye?
- Powiem ci szczerze, że nie wiem. Nie czuję się specjalnie mocny w mówieniu w taki sposób o muzyce swojego zespołu. Zawsze kiedy takie sytuacje się zdarzały, żeby powiedzieć, która płyta jest najbardziej reprezentatywna, najfajniejsza, nie potrafiłem tego zrobić. Zawsze mówię, aby wybrać najtańszą (śmiech).

Przeważnie każdy mówi, że najfajniejsza płyta to ta ostatnia.
- To też różnie bywa. Jak rozmawiam z różnymi osobami, to mówią, że ogólnie nasze płyty są spójne. Jak ja dzisiaj na to patrzę, porównując ostatniego singla z naszymi pierwszymi nagraniami, to czuję, jakbym słyszał zupełnie inny zespół.

Ja sobie na potrzeby tego wywiadu przesłuchałem wszystkie wasze płyty...
- Szalony z ciebie człowiek (śmiech).

He, he, nie było to aż tak straszne. Natomiast takie mam odczucia, że jeśli chodzi o całokształt zespołu, to jest to dla mnie wizerunkowo jakoś tam spójne, ta konwencja zespołu, o której mówiłeś. Ale oczywiście słychać, że płyty są różnorodne. Pokazuje to, że zespół zmieniał się przez lata.
- Cały hardcore/punk się zmieniał. Nas to wszystko interesowało i będąc na bieżąco, obserwując, co się dzieje na tej scenie, siłą rzeczy zmienialiśmy też inspiracje. Jesteśmy żywymi uczestnikami sceny niezależnej, łykamy to, co się na niej dzieje, wymieniamy się tonami płyt. Także to wszystko wpływało na to, co robiliśmy przez ten czas. Zmieniali się też muzycy i nigdy nie było w EFAE jednej osoby odpowiedzialnej za to, jaki ten zespół ma mieć kształt. Każdy członek zespołu, który się w nim pojawiał, miał wpływ na to, jak ten zespół wygląda, jak brzmi. My też się zmienialiśmy jako ludzie. Ja niektórych rzeczy dzisiaj już nie czuję. Granie starych kawałków, takich jak „Warriors”, to jest ciężar gatunkowy, którego ja nie jestem w stanie przeskoczyć. Granie tego utworu i jeszcze kilku innych to dla mnie czasem straszna męczarnia.

Odcinasz się od tego?
- Ależ skąd. Po prostu to już tak nie cieszy jak kiedyś. Takie kawałki miały swój czas, na tamten moment były zajebiste. Nie umieliśmy wtedy inaczej tego zrobić. Pamiętaj, że miałem dwadzieścia parę lat, jak ten zespół powstawał, a dzisiaj w wieku czterdziestu zupełnie inne rzeczy kręcą mnie w hardcore/punku.

Jest wartość sentymentalna?
- Oczywiście że tak. Żadnego z tych kawałków się nie wstydzimy.

A satysfakcja?
- Każda płyta, którą udało się wspólnie zrobić, dawała satysfakcję. Od pierwszej do ostatniej tworzyła się atmosfera i aura, którą udało się przelać na nośnik. Każda płyta była na swój sposób bardzo ważna. Każda płyta to dla mnie osobiście potężna wartość. Kawałek osobistego doświadczenia.

Zastanawia mnie, dlaczego nie macie żadnego teledysku.
- Powiem ci szczerze, że pomijam milczeniem większość teledysków zespołów ze sceny niezależnej. Często zespołów które uwielbiam, które są dla mnie wielką inspiracją. Zajebisty obraz w HD wcale nie upiększa jednak tej muzyki. Hardcore/punk jest zajebisty, kiedy jest trochę niedopowiedziany, kiedy wyłania się coś z pewnego brudu i syfu. Nie lubię wywalonej na zewnątrz klarowności. Dlatego nigdy nie myśleliśmy poważnie o takim teledysku, gdzie trzeba odegrać jakąś tam scenę.

Naprawdę nie kusiło was, żeby zrobić sobie taką pamiątkę? Żeby chociaż na starość wnukom pokazać.
- Mamy kilka nagrywek, które są fragmentami naszych koncertów. To są dla mnie najlepsze teledyski, to jest coś autentycznego. Jakie by one nie były, nieporadne, krzywo zagrane. Nie lubię sztucznych produkcji. Na ten nasz ostatni koncert ma przyjechać nasz przyjaciel i coś ponagrywać. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Jest szansa na pożegnalne DVD?
- Jest jakiś pomysł. Zobaczymy jednak, jak to wyjdzie.

Może w ślad za Złodziejami Rowerów, którzy mają kozacką pamiątkę ze swojej stypy?
- Szczerze mówiąc, nie jesteśmy na tyle sprawnym zespołem jak Złodzieje Rowerów. Zespołem, który zagrał zajebisty energetyczny koncert, a przy okazji perfekcyjnie dokładnie. Najważniejsze jest to, żeby ten koncert był formą podziękowania i pożegnania się z grupą znajomych, którzy tam będą. Wspomnienie, doświadczenie tego klimatu rozstaniowego jest dla mnie jednak ważniejsze.

A nie obawiasz się, że po tym koncercie, kiedy już wyłączysz wzmacniacz, odłączysz gitarę, zwiniesz kable, schowasz graty, to nagle dopadnie cię refleksja co dalej?
- Boję się tego, bardzo. Nie wiem, czy i gdzie sobie miejsce znajdę. Czas pokaże.

Może jakaś koniunkturalna reaktywacja (śmiech)?
- Wiesz co, dla mnie byłoby to skrajnym cynizmem i wyjątkowym poziomem żenady. Zakładamy, że zespół 21 listopada 2015 roku kończy swoją działalność i koniec kropka. Nie po to się rozpadamy, żeby się reaktywować.

A może sprzedasz gitarę i rzucisz wszystko w trzy diabły?
- Nie, nie sprzedam. Myślę, że coś tam będę grał, ale raczej nie mam takiej motywacji, aby zespół był tak dynamiczny jak EFAE. Moją aktywność na scenie niezależnej będę prowadził w innych miejscach.

Mam tylko taką jedną małą obawę. Często okazuje się, że jak rozpadają się zespoły z długim stażem, w których grają zazwyczaj podstarzałe już dziady, to tracą oni kontakt ze sceną niezależną. Odklejają się jakby od tego i nie potrafią się już odnaleźć. A przecież pozostaje jakaś luka, którą czymś trzeba wypełnić.
- Mam nadzieję, że nas to nie dopadnie. EFAE nie jest jedyną nicią, która łączyła mnie ze sceną. Działam na innych płaszczyznach, organizuję koncerty w Bielsku, wspieram kilka organizacji społecznych, które też trochę są ze sceną związane. Współtworzę Black Wednesday Records, które zajmuje się wydawaniem hc/punkowych płyt. Także to, że zabraknie zespołu w moim życiu, nie wpłynie na to, że zabraknie w nim sceny niezależnej.

Nadal pisujesz do zinów?
- Tak, pisuję do „Pasażera”, do „Chaosu w mojej głowie”, czasem, jak ktoś zaproponuje, to też do innych zinów. To też wymaga kontaktu ze sceną. Powiem ci, że tak naprawdę przez te wszystkie lata, od czasu kiedy wchodziłem w hc/punka i angażowałem się w różne rzeczy, to moje pieprzone ADHD i to ciągłe zafascynowanie sceną powoduje, że jak ten niepoprawny gówniarz ciągle w coś się angażuje. Ciągle daje mi to kupę radochy i widzę, że jest tu cały czas miejsce dla mnie, siwiejącego już, dojrzałego mężczyzny po czterdziestce. To jest naprawdę wspaniała sprawa, która mi się w życiu zdarzyła.

Czyli z punk rocka się nie wypisujesz i legitymacji nie zamierzasz oddać?
- Nic z tych rzeczy (śmiech). Nie ma takiej opcji.

Obaj wiemy, że „ scena niezależna to nie Wielka Pardubicka” i nie chodzi o wyścigi. Ale powiedz, komu kibicujesz, kto jakby może przejąć po was tę spuściznę?
- Jest mnóstwo takich zespołów, ciężko je wymienić w jednej chwili. Jest hardcore'owy Fight Them All, Vicious Reality, z nurtu punkowego jest zespół Prokuratura. Bardzo podoba mi się Ansa, która jest świadomym zespołem z fajnym przekazem. Zespół Deszcz. Jest trochę tych fajnych zespołów. Może być jednak jeszcze więcej. Namawiam młodych ludzi, którzy nie mają w sobie wiary, aby sięgnęli po gitary, próbowali działać, nawet jak na początku nie wychodzi. To bardzo fajne doświadczenie i panaceum na obecne czasy.
To bardzo dobre zwieńczenie naszej rozmowy.
- Myślę sobie teraz, że Eye For An Eye był takim elementem pewnej całości. Myśmy się inspirowali innymi zespołami i fajnie byłoby, gdyby nasz zespół też zainspirował kogoś, aby na tej scenie zacząć swoją przygodę, żeby to ciągle żyło. Mam taką cichą nadzieję. To jest to, co możemy zostawić po sobie.

Też mam taką nadzieję. Do zobaczenia w takim razie, bez względu czy na scenie, czy pod sceną.
5.11.15

(#2, jesień/zima 2015/16)
Obsługiwane przez usługę Blogger .