Nigdy nie dorosłem do clubbingu
Na przestrzeni lat byłem świadkiem tego, jak kolejne pokolenia punkowych abstynentów miały ambicje, by pokazać światu “fuck you, my też potrafimy zajebiście się bawić - bez chloru”. Pamiętam napędzane nadmiernym entuzjazmem wyprawy do lokalnych klubów, gdzie załoga straight edge'owców dawała świadectwo, że bez gazu też można… Sam, podpierając wówczas ściany i wyczekując końca tej żenującej dla mnie scenerii, często czułem się, jak wspomniany w jednej z polskich komedii Zajączek, z którym "nigdy nic nie dało się wyrwać"...
Długo nie mogłem zrozumieć, czy to ze mną jest coś nie tak, czy też inni są aż tak zdesperowani, by pokazać reszcie pijącego świata, że nie jesteśmy gorsi. W "ich" definicji. Teraz, mając odpowiednią perspektywę i wiek - tłumaczący już trochę dominację wieczoru z Netflixem nad wiksą na mieście - mogę zaryzykować autodiagnozę.
Nawet gdy piłem, nie piłem dla rozrywki. Moje picie było raczej destrukcyjne niźli rekreacyjne. Tak jak skacząc na deskorolce z kilku schodów bez pewności, jak wyląduję, czy chodząc ze snowboardem na dzikie stoki, aby samotnie robić coraz większe hopy, również i piciem bardziej chciałem wyrazić swoje frustracje, niż po prostu zabawić się ze znajomymi. W każdej z powyższych wariacji największą chyba satysfakcję czułem, leżąc mordą do ziemi z wszechogarniającym mnie uczuciem "jebać to wszystko". Nigdy nie nauczyłem się bawić w sposób, w jaki większość osób się bawi - z alkoholem czy bez. Tak zwany "clubbing" to coś, czego nie kumałem wtedy i nie kumam teraz. Mógłbym wpasować to w etos wyrywania się z ram społecznych oczekiwań i masowych, często bezrefleksyjnych nawyków kulturowych. Nie czuję jednak potrzeby, aby tłumaczyć to jakąkolwiek wyższą ideą. Jeżeli punk i straight edge nauczyły mnie czegoś przez lata, to na pewno tego, że życie jest zbyt krótkie i zbyt pokręcone, by robić coś, czego oczekują od ciebie inni, coś, co tak naprawdę nie sprawia ci przyjemności. Nie znajduję radości w wymuszonym pląsaniu pośród upojonych bywalców nocnych klubów. To, co daje mi radość, to punk rock, obejrzenie meczu hokejowego, spędzenie czasu z bliskimi mi ludźmi (w miejscu, gdzie nie muszę przekrzykiwać się z kiepską muzyką), pooglądanie telewizji, wyjście do kina czy na deskę. To całkiem sporo rzeczy, nie widzę więc powodu, by z jakichś względów tracić czas na takie, które tej radości mi nie dają.
Zdrowy styl życia
Reakcje na wieść o tym, że nie piję, szczególnie w połączeniu z informacją, że jestem też weganinem, zazwyczaj - poza (szczęśliwie rzadkimi) komentarzami podającymi w wątpliwości moją męskość czy też deklarującymi brak zaufania (wszak tylko przy kielichu da się zacieśniać więzy) - najczęściej są efektem szybkiej, pobieżnej analizy: "chodzi o zdrowy styl życia". Jestem przekonany, że każdy, kto podjął decyzję, aby stronić od niektórych substancji czy produktów spożywczych, będąc przyłapanym na jedzeniu chipsów czy piciu coli, spotkał się - niemal zawsze ze strony osób spoza tzw. "sceny" - z pewnego rodzaju ostracyzmem. Wówczas w oczach ludzi, przecież na co dzień swobodnie korzystających z różnego rodzaju owoców chemii spożywczej, można niemal wyczytać: "sprzedałeś swoje ideały". To zabawne, bo zasadniczo moje zdrowie, aż do przekroczenia 30. roku życia, było dla mnie tematem niemal nieistotnym. Jakkolwiek od kilku lat regularnie bywam na kontrolach medycznych, zwracam również uwagę na to, co wrzucam do gara, i staram się mieć swoją dzienną dawkę ruchu, nadal widzę zdrowie jako dodatkowy benefit, a nie motywację mojego stylu życia. Czasami chciałbym wytłumaczyć tym wszystkim zatroskanym o moje zdrowie obserwatorom, że mój weganizm to chęć ograniczenia udziału w bezsensownej rzezi zwierząt i degradacji planety. Nie piję głównie z potrzeby samokontroli i, cóż…, po prostu lubię być trzeźwy. Jestem pewien, że można by znaleźć całe spektrum powodów, dla których ludzie przestają pić czy jeść mięso. Rozumiem też, że dla osób "postronnych" najłatwiej wrzucić wszystkich do tej najbardziej intuicyjnej dla nich szufladki. Osobiście nie oczekuję już chyba zrozumienia, chciałbym natomiast móc czasami beztrosko zjeść swoje chipsy...
Art Jagódka
(#3, wiosna '16)
Długo nie mogłem zrozumieć, czy to ze mną jest coś nie tak, czy też inni są aż tak zdesperowani, by pokazać reszcie pijącego świata, że nie jesteśmy gorsi. W "ich" definicji. Teraz, mając odpowiednią perspektywę i wiek - tłumaczący już trochę dominację wieczoru z Netflixem nad wiksą na mieście - mogę zaryzykować autodiagnozę.
Nawet gdy piłem, nie piłem dla rozrywki. Moje picie było raczej destrukcyjne niźli rekreacyjne. Tak jak skacząc na deskorolce z kilku schodów bez pewności, jak wyląduję, czy chodząc ze snowboardem na dzikie stoki, aby samotnie robić coraz większe hopy, również i piciem bardziej chciałem wyrazić swoje frustracje, niż po prostu zabawić się ze znajomymi. W każdej z powyższych wariacji największą chyba satysfakcję czułem, leżąc mordą do ziemi z wszechogarniającym mnie uczuciem "jebać to wszystko". Nigdy nie nauczyłem się bawić w sposób, w jaki większość osób się bawi - z alkoholem czy bez. Tak zwany "clubbing" to coś, czego nie kumałem wtedy i nie kumam teraz. Mógłbym wpasować to w etos wyrywania się z ram społecznych oczekiwań i masowych, często bezrefleksyjnych nawyków kulturowych. Nie czuję jednak potrzeby, aby tłumaczyć to jakąkolwiek wyższą ideą. Jeżeli punk i straight edge nauczyły mnie czegoś przez lata, to na pewno tego, że życie jest zbyt krótkie i zbyt pokręcone, by robić coś, czego oczekują od ciebie inni, coś, co tak naprawdę nie sprawia ci przyjemności. Nie znajduję radości w wymuszonym pląsaniu pośród upojonych bywalców nocnych klubów. To, co daje mi radość, to punk rock, obejrzenie meczu hokejowego, spędzenie czasu z bliskimi mi ludźmi (w miejscu, gdzie nie muszę przekrzykiwać się z kiepską muzyką), pooglądanie telewizji, wyjście do kina czy na deskę. To całkiem sporo rzeczy, nie widzę więc powodu, by z jakichś względów tracić czas na takie, które tej radości mi nie dają.
Zdrowy styl życia
Reakcje na wieść o tym, że nie piję, szczególnie w połączeniu z informacją, że jestem też weganinem, zazwyczaj - poza (szczęśliwie rzadkimi) komentarzami podającymi w wątpliwości moją męskość czy też deklarującymi brak zaufania (wszak tylko przy kielichu da się zacieśniać więzy) - najczęściej są efektem szybkiej, pobieżnej analizy: "chodzi o zdrowy styl życia". Jestem przekonany, że każdy, kto podjął decyzję, aby stronić od niektórych substancji czy produktów spożywczych, będąc przyłapanym na jedzeniu chipsów czy piciu coli, spotkał się - niemal zawsze ze strony osób spoza tzw. "sceny" - z pewnego rodzaju ostracyzmem. Wówczas w oczach ludzi, przecież na co dzień swobodnie korzystających z różnego rodzaju owoców chemii spożywczej, można niemal wyczytać: "sprzedałeś swoje ideały". To zabawne, bo zasadniczo moje zdrowie, aż do przekroczenia 30. roku życia, było dla mnie tematem niemal nieistotnym. Jakkolwiek od kilku lat regularnie bywam na kontrolach medycznych, zwracam również uwagę na to, co wrzucam do gara, i staram się mieć swoją dzienną dawkę ruchu, nadal widzę zdrowie jako dodatkowy benefit, a nie motywację mojego stylu życia. Czasami chciałbym wytłumaczyć tym wszystkim zatroskanym o moje zdrowie obserwatorom, że mój weganizm to chęć ograniczenia udziału w bezsensownej rzezi zwierząt i degradacji planety. Nie piję głównie z potrzeby samokontroli i, cóż…, po prostu lubię być trzeźwy. Jestem pewien, że można by znaleźć całe spektrum powodów, dla których ludzie przestają pić czy jeść mięso. Rozumiem też, że dla osób "postronnych" najłatwiej wrzucić wszystkich do tej najbardziej intuicyjnej dla nich szufladki. Osobiście nie oczekuję już chyba zrozumienia, chciałbym natomiast móc czasami beztrosko zjeść swoje chipsy...
Art Jagódka
(#3, wiosna '16)